Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/321

Ta strona została przepisana.

ską w Holszy. Upodobały jej piękność moje oczy, zajęła mnie, potem pokochałem ją, wreszcie wyznałem swe uczucie. Mogłem jej rzec, że kocham nad życie — kiedy dotąd, przez tyle lat, nie pokochałem żadnej innej. To jedno mam na swoją obronę; reszta jest jednym szeregiem słabości i nędzy duchowej. Matce mojej ktoś — dowiedziałem się potem, że kapelan — odkrył naszą serdeczną tajemnicę. Zagroziła skandalem pannie Gabrjeli, kazała mi zerwać i wyjechać. Byłem zbyt młody i nieprzygotowany do walki: uległem. Wyniosłem z Holszy żal, rozpacz rozbicie i niechęć śmiertelną do matki. Potem starałem się zapomnieć, zabijałem się fizycznie i moralnie, zepsułem się do gruntu, pogrzebałem wszystkie ideały; a jednak nie potrafiłem siostry pańskiej zapomnieć, tylkom jej już z życiem swem nie zespalał... Znikczemniałem... A wtem uczynił się w mem życiu przewrót niespodziewany. Wróciłem do Holszy w zmienionych warunkach: wielki pan i wielki niewolnik; Chińczyk w formułkach, sługa konwenansów, tchórz przed skandalem. Natura moja potrzebuje musu, potrzebuje gwałtu; sobie zostawiona, porosła skorupą pleśni, jak woda stojąca. Raz poddałem się szalonej chęci zobaczenia pańskiej siostry i pojechałem do Hubina. Za karę odjechali mnie wszyscy. Wtedy już powinienem był uczynić to, co dzisiaj czynię; alem stchórzył, skurczył się, zgniótł siebie — i pozostałem w pustym domu, unikając nawet pana, byle się na awanturę nie narażać... Nie rozumiem siebie teraz — ale wtedy nie byłem jeszcze człowiekiem... Nareszcie zaczepiono mnie. Matka kazała mi się żenić. Wtedy wspomniałem chwilę swego rozbicia i zbuntowałem