Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/337

Ta strona została przepisana.

cała, drogi, pochyłości, urwiska żywe były, roiły się od ludu, który od rana czekał, wyglądał swego kniazia. Od miasteczka, ujrzawszy fortel, biegli mieszczanie. Uderzono we wszystkie dzwony; hałas i gwar rósł w niebiosa.
— Jak oni swego księcia kochają! — szepnęła Gabrynia.
— Czują, że dbam o nich i myślę — odparł, promiennem okiem po tłumie spoglądając.
— Z Krasnych Sadyb są — biedacy — cierpliwi. I z Czartomla przybiegli! — mówił, rozpoznając stroje. — Co ja ich mam tych dzieci!
— Miłościwy kniaziu nasz! — zawołał Siła, nadbiegając konno — tam na przedzie ani szczelinki! Każecie rozpędzać?
— Broń Boże! Ustąpcie wy za sanie. Może prośby jakie mają.
— Nie! Oni chcą kniahini naszej miłościwej chleb i sól podać, a starzy pobłogosławić. Krasnesadybczanie sto lat tu nie byli! — zdyszany, z błyskającemi radośnie oczyma mówił Siła.
Piersi lejcowych koni oparły się o tłum; jak w mrowiu utonął zaprząg. I zagrzmiały tysiączne głosy:
— Długiego życia wam! Długiego życia! Chleb i sól weźcie! Panowanie wam długie! Boże łaski, Boża rada! Mnogie lata! Mnogie lata nam z wami!
I oto ujrzał Lew, że nie konie go wiozły przez ten lud, ale ludzie sami, bijąc się o godność ciągnienia, spychając jeden drugiego. Pod górę ciągnęli wśród błogosławieństw i okrzyków, przez bramę zamczyska, aż na podwórzec pałacowy. Tam na ganku