gjon nie podpali kniaziowi na wiwat miasteczka, to będzie szczególne szczęście!
Iza uprowadziła Gabrynię do jej apartamentów. Wróciły do obiadu, w zmienionych toaletach i już jak dawne znajome. Obiad odrazu był ochoczy i poufały. Śmiał się Grzymała, śmiała się Iza, uwagi Maszkowskiego wywoływały oklaski. Nowożeńcy byli najpoważniejsi. Ale przy końcu Maszkowski, trochę cięty, wygłosił mowę i łypiąc niejasnemi oczkami, rzekł:
— Człowiek jest, jak koń! Bez dresury — kawaler, z narowami — stary kawaler, z ułogą — mąż złej żony. Ale mąż dobrej żony, to ideał konia!
— Hrabio! — poczęła go reflektować Iza.
— Hrabina chce inaczej. Ja miałem coś księżnie powiedzieć! Aha! już wiem. Teraz już nikt się księżny matki nie boi, bo ona ciągle siedzi w Paryżu. Ja się jej okropnie bałem, póki myślałem, że przyjedzie. Na daleką metę nie dbam o żadne strachy i syna mego tak nauczę! Księżna ma Lwa swego, ma nas niedaleko! Niech księżna o nikogo więcej nie dba! Słowo daję!
Po tej mowie nawet Leon nie mógł powagi utrzymać. Wesołość ogarnęła wszystkich.
Pod wieczór odjechali Maszkowscy i Grzymała pożegnał nowożeńców.
— Pójdę bronić miasteczka! — rzekł wesoło.
Wtedy Gabrynia wsunęła rączkę pod ramię męża.
— Na ruiny nie pójdziemy, bo teraz nie kwitnie macierzanka, ale odwiedzimy wuja w pracowni — zaproponowała.
— Nie zapomniałaś więc tamtych czasów? — uśmiechnął się.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/339
Ta strona została przepisana.