Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/43

Ta strona została skorygowana.

sem i wykonywał mnóstwo zabobonnych formułek; baron po kwandransie miał na policzkach wypieki, a w oczach nieprzyjemny blask namiętnego gracza. Szczęście, dość nierówno, ale sprzyjało wszystkim. Leon tylko co chwila sięgał do kieszeni.
Po godzinie zabrakło mu pieniędzy.
Sięgnął do bocznej kieszeni i wyciągnął pugilares. Gdy wyjmował zeń zwitek banknotów, wysunął się przypadkiem błyszczący przedmiot i potoczył się pod stopy księżniczki Lawinji.
Schylił się po niego szybko, ale ciotka go ubiegła i triumfująco podniosła do światła nowiutki, srebrny, czarno emaljowany medaljonik.
— Co to takiego? Spowiadaj się zaraz! — wołała.
— Jest to, ciotko, moja własność — odparł wyciągając rękę.
— Z powodu której przegrywasz tak haniebnie. Życzę ci dobrze, więc dlatego zatrzymam go u siebie. Lubię takie żałobne breloki. Naturalnie darujesz mi go.
— I owszem. Nic nie mam ciotce do odmówienia. Tylko, ponieważ mamy gust w tym razie wspólny, pozwoli mi ciotka ten drobiazg na dni parę, abym mógł kazać dla siebie zrobić podobny.
— Dowcipnyś! Zatrzymam go od dziś na zawsze, razem z tem, co zawiera… boć pewnie coś tam jest w środku. Chyba mi powiesz, skąd pochodzi?
— Od jubilera, ciotko.
— Przecie nie wmówisz we mnie, że od jubilera przeszedł wprost do ciebie. Książę Holszański nie kupuje podobnych rzeczy. Dostałeś to od kogoś.
— Księżniczko! — zawołał baron Amadeusz —