Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/45

Ta strona została skorygowana.

— Mała pociecha.
— Dlaczego? Książę przecie musi ją kochać.
— Ja, księżno, kocham wszystkie kobiety — zakończył, skłaniając się ku niej.
Pannę Lawinję gra pochłonęła zupełnie. Na stole przed nią ubożuchny klejnocik żałobny dziwnie odbijał od pogiętych kart, kreślonych kredą rachunków, resztek papierosów i damskich rękawiczek.
Nie otworzyła go pomimo groźby. Malutki i skromny, krył w sobie może kwiat pierwszego szczęścia dwojga serc, a może ostatnie ogniwko dawno potarganego łańcucha uczuć. Szczelnie był zamknięty, brzydki i niemy. Cały świat mógł nań patrzeć i nic nie zobaczyć i nic nie posłyszeć. I tylko z całego świata dwojgu ludziom powiedziałby: czem był, co zawiera, co znaczy i jakim sposobem dostał się — tak ubogi — do wytwornego pugilaresa miljonowego pana.
Zapomniano o nim. Pannie Lawinji zaczęło szczęście nie dopisywać; książę ani razu nie spojrzał w jej stronę; świece się dopalały w kandelabrach; księżna elektryzując sąsiada spojrzeniami i przyciszonym głosem, wiodła go na śliskie ścieżki salonowej kokieterji; Maszkowski klął po angielsku; baron uśmiechał się spazmatycznie, ilekroć przegrał.
Na stole stosy papierów i srebra rosły a rosły, przechodząc z rąk do rąk. Lecz przed panną Lawinją zapas malał.
Ostatnią sumę postawiła i — przegrała.
Wówczas oczy jej napotkały medaljon — samotny.