Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/49

Ta strona została skorygowana.

— Może kiedyś… potem, — odparł, biorąc z rąk lokaja przyrządzony proszek.
Cisza zaległa sypialnię.
Słońce podniosło się zupełnie i obejrzało ciekawie pałac. Głuchy był, niemy i jakby zaklęty. Okna pozasłaniane, dziedziniec pusty, spało wszystko, ani troszcząc się o boży dzień.