Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/63

Ta strona została przepisana.



III

Od śmierci księcia Alfreda, milczący dzwonek z jego gabinetu rozległ się pewnego popołudnia i zelektryzował bezczynną zgraję hajduków w sieni.
Pierwszym, który stanął przed nowym dziedzicem na progu komnaty, był, jak zwykle, Siła.
— Grzymałę do mnie! — rzucił pan przez ramię, nie przerywając przeglądania jakichś papierów w biurze.
Pokojowiec chwilę nieruchomy pozostał z wyciągniętą szyją i wpółotwartemi usty, do słowa.
Chciał, wbrew etykiecie, coś rzec, ale się rozmyślił, cichutko drzwi przymknął i odszedł.
Książę Lew, skwaszony, zły, nadąsany, dalej przerzucał papiery.
Minuty mijały. Parę razy oczy pańskie podnosiły się na drzwi, mars na jego czole się pogłębiał.
Niecierpliwym ruchem targnął znów dzwonek.
Pokojowiec znowu się zjawił, ale już nie Siła.
— Cóż tam? Wołaliście Grzymałę do mnie?
— Siła konno galopem poleciał, miłościwy panie.
— Konno? Na folwark?
— Na folwarku niema jego.
— A gdzież?
— On już cztery roki jak odstał z Holszy.