mały i tłusty, łysy, z wielką rudą brodą, zasapany od prędkiego kroku, z pliką ksiąg pod pachą.
— Na rozkazy... Ritter von Butner — zameldował się skrzeczącym głosem, zielonawe swe, biegające oczy wlepiając w twarz dziedzica.
Książę obejrzał go przelotnie i zajmując swe zwykłe miejsce u biura, zaczął:
— Pan jesteś zarządzającym tutaj?
— Tutaj i w Czartomlu, i w Zaooreckim kluczu. Od czterech lat piastuję ten urząd. Cieszyłem się całem zaufaniem ś. p. jaśnie oświeconego księcia Alfreda i uznaniem jaśnie oświeconej księżny.
— Zająłeś pan miejsce pana Grzymały?
— Jaśnie oświecony książę, tu nie było co zajmować! — zawołał patetycznie Ritter von Butner. — Kiedy na rekomendację barona Lichstadta, książę Alfred na Holszy wezwał mnie tutaj, zastałem wszystko w ruinie. Wszystko: kulturę ziemi, sprawy sądowe i graniczne, stosunki z chłopstwem, dochody, bogactwa mineralne dóbr, gospodarkę leśną — wszystko.
Szeroko rozłożył ręce, i jakby z nich coś otrząsał.
— Robactwo obsiadło Holszę! Folwarki były w dzierżawie u ludzi niewypłatnych, rola w rękach nieudolnych ekonomów, służba rozprzężona, dochody żadne. Zacofanie i bezład na każdym kroku!
Książę z przymkniętemi lekko oczyma, których powieki, przy głośniejszem słowie lub gwałtowniejszym ruchu mówiącego drżały nerwowo — podobny był do posągu. Zapewne nie słuchał wyrazów i treści, tylko niemile hałasem dotknięty, a bez woli, by ten potok przerwać, poddawał się biernie torturze, starając się ogłuchnąć tylko.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/65
Ta strona została przepisana.