Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/69

Ta strona została przepisana.

nami zniszczone, a z niesłychanym kosztem nowy pałac wystawił.
Został tedy olbrzym pusty i z roku na rok stawał się coraz dzikszy, coraz czarniejszy.
Mchy i zielska rozpanoszyły się po szczelinach, wały porosła murawa, dziedziniec zasypały gruzy, obrywające się sklepienia odkryły tajemne korytarze, w basztach osiadły tysiące sów i kawek, a po najwyższych ścianach pozębionych fantastycznie, uwijały się jaszczurki i łasice.
Ostatecznie starzec ten, co swoje czasy przeżył, zaczął zawadzać młodemu pokoleniu.
Już dziad obecnego właściciela marzył o rozebraniu ruin, bo zakrywały widok na miasteczko i rzekę, ale usunął tylko niecałą narożną basztę i dał za wygraną niewdzięcznej robocie. Tę pracę tytanów — tytany tylko mogły zniszczyć.
Syn jego próbował prochu, z równie małym skutkiem. Książę Alfred wziął się do dzieła przy pomocy żydów, którym za bezcen sprzedawał cegłę, ale i ci zniechęcili się prędko twardością materjału.
Starzec, jakby drwił z tych pigmejów; szkarpy jego, baszty, wieżyce, miewały jakby śmiech zuchwały i wyzywający, gdy tak szczerzyły swe rozpadliny i rysy potężne, wśród których wicher chodził i chichotał do wtóru z puszczykami.
Wprost pałacu brama wjazdowa trzymała się zupełnie krzepko, a nad nią, pod krużgankiem strażniczym, widać było wyraźnie herbowego Centaura Holszańskich, malowanego na blasze dziś rdzawej. Kilka kul poszarpało klejnot, inne tkwiły w mur wryte, tworząc na gładkiej ścianie szramy i wypukłości.