Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/70

Ta strona została przepisana.

Dziedzic klejnotu zmęczone i blade oczy utkwił w tej blasze symbolicznej.
Nie było we wzroku jego ani dumy, ani próżności, ale raczej jakiś tępy smutek.
Zwykły kurcz ściął mu twarz; zapewne myślał o czemś sobie tylko wiadomem, o jakichś bojach, które skończyły się klęską.
Łagodny wietrzyk muskał mu lica bezbarwne. Naniósł mu wreszcie trochę rumieńca, a może to blask zbliżającego się zachodu, tak się łamał o szyby pałacu.
Książę nieporuszony przechodził teraz nierówne linje strzelnic w murach, wrócił znowu do owego krużganku nad bramą.
Jak tu się nic od lat pięciu nie zmieniło w rzeczach, w otoczeniu, w przedmiotach!
W murach były pewnie i teraz schody ciasne i wąskie, wiodące na ten krużganek nad Centaurem.
Z galerji tej strażnicy wypatrywali wroga, rozpoznawali hasło, otrębywali wschód słońca i godzinę wieczornej modlitwy.
Z galerji tej książę Leon niegdyś spoglądał na pałac u stóp swoich.
Było wtedy lato.
Po murach kwitła macierzanka i dzikie nieśmiertelniki, a w szczelinach ćwierkały świerszcze. Pięć lat minęło. Dużo ruin przez te lata zwiedził książę w swych podróżach bez celu i bez przyjemności.
Ale już nigdy nie znalazł tego zapachu w macierzance i nieśmiertelnikach, nie dosłuchał się w świerszczej piosence takiej melodji.
Rzecz szczególna, jak on to wszystko zapa-