Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/71

Ta strona została przepisana.

miętał! Czy tylko sam, czy nikt więcej? Przecie we dwoje byli wtedy na krużganku i dla dwojga były wonie kwiatów i śpiewy owadów.
Białą, wypieszczoną ręką, na której od niedawna sygnet herbowy jaśniał, książę powiódł po oczach. Zaćmione były prawdziwie ludzką zadumą i żalem.
W ów dzień był jeszcze młodym i zdrowym. Myślał, czuł, pragnął.
Teraz wszystko za nim było i jedyną miał ulgę, że mógł nie myśleć — tylko czasem, zrzadka i wtedy cierpiał.
Było cicho w powietrzu, tak cicho, że doleciał z drogi cwału końskiego tętent i zbudził księcia z zadumy.
Z pod sklepienia bramy, jak motyl biały i złoty, wynurzył się pokojowiec na koniu.
Był to Siła na spienionym wierzchowcu. Pan go oczyma poprowadził aż do dziedzińca. Znać było po nim niecierpliwość.
Gdy sługa się zbliżył, książę się za okno wychylił.
— Siła! — krzyknął.
Kozak aż się przeraził na ten niespodziany wybryk.
— Skądże wracasz?
— Z Zabuża, od pana Grzymały, miłościwy kniaziu!
— Jak śmiałeś! Czemuś mnie nie objaśnił, że pana Grzymały niema w Holszy?
— Kniaź nie pytał, a dla mnie rozkaz święty. Skoczyłem do Zabuża.