Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/77

Ta strona została przepisana.

I kiedy on wciąż patrzał, kwiat zawirował w powietrzu, musnął jego rękę, upadł na ziemię.
— Niezręczny! — zaśmiała się piękna pani.
Leon już zeskoczył z konia, schylił się po różę, ręka mu drżała nerwowo.
Róża leżała w pyle drożnym, a obok na ziemi zdało mu się, że widzi plamę ciemną, czerwono-brunatną i mimowolnym wstrętem zdjęty, pomyślał o bratniej krwi, tu, tak świeżo wylanej.
Kwiat palił dłoń jego; gdyby mógł, złożyłby go na gałęzi pod krzyżem, ale galanterja kazała inaczej.
Skłonił się z podziękowaniem i wsunął wonny dar do bocznej kieszeni na piersi.
Zmrużone zalotne oczy i mocno karminowe usta obiecywały mu więcej, niż ten kwiatek.
Z boku scenie tej przyglądała się Iza. Zdziwienie widać było na jej twarzy.
Może pierwszy raz ujrzała «flirt», i pomyślała, że po ślubie i jej wolno będzie w ten sposób się bawić.
Tylko onaby chciała, żeby jej różę całowano, a potem jej ręce i mówiono zcicha, gorąco — o miłości. Leon był taki sztywny, taki zimny!
Nareszcie panna Lawinja i Maszkowski zaspokoili swą ciekawość.
— Nic osobliwego! — zdecydowała ciotka, wsiadając na konia przy pomocy masztalerza. — Zresztą w tym kraju nie umieją w niczem korzystać z okoliczności. Oho, za granicą! Byłaby kapliczka, źródełko, stróż fantastycznie ubrany, opowiedzianoby gdzie, kto, kiedy się powiesił, jak wyglądał, byłyby