Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/79

Ta strona została przepisana.

Podjechali bliżej. Wśród zgliszcz ruszali się chłopi milczący, zbiedzeni, rozgrzebując rumowiska. Gromadki dzieci przypatrywały się temu bezmyślnie. Gdzieniegdzie płacz kobiet się rozlegał. Na widok jezdnych ruch powstał. Może myśleli biedacy, że jak aniołowie, ci jaśni, zstąpili umyślnie z pomocą i wsparciem.
Zaczęto się kupić, wylęgać na ulicę, chylić się do ziemi, kobiety padały na kolana, zawodząc.
— Tiens, czego oni chcą, ci dzicy? — zawołała panna Lawinja.
— Zapewne wsparcia — obojętnie odparł Leon, wyjmując portmonetkę z kieszeni i rzucając ją w tłum.
— Jaki tu swąd! — skrzywiła się księżna Idalja.
— Zagranicą tych ludzi pokazywanoby w cyrku. Widziałam w Paryżu bardzo podobnych Czypajów Indjan — dodała księżniczka Lawinja.
— A, nieprawda! — po swojemu, bez ceremonji zaprzeczył Maszkowski. — Widzi pani tę kobietę? Zupełnie ładna, a jak zbudowana!
Dobył także portmonetkę i począł kiwać na molodycę.
Iza zbladła, Leon się skrzywił, księżna Idalja puściła cugle koniowi, rada się wyrwać ze swędu; tylko księżniczka Lawinja, rada z konceptu Maszkowskiego, została, przez roztargnienie wołając na kobietę po francusku.
Tymczasem przed Leonem tłum mężczyzn gęstniał. Kłaniali się ciągle, twarzami prawie ziemi dotykając; wypychano naprzód najstarszych.
Wreszcie tłum zaległ, okrył całą ulicę, — koń stanął przed ludzkiemi piersiami.