Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/80

Ta strona została przepisana.

— Czego chcecie? — zapytał znudzony.
— Miłościwy kniaziu, poratowania! — poczęli wołać, obejmować jego nogi, klękać na ziemi w pyle. A starzec jeden zgarbiony i prawie oślepły, chude ramiona do niego wyciągał i głosem błagalnym, drżącym, przeciągłym opanował gwar.
— Miłościwy panie nasz, dosyć kary nam, dosyć pokuty. Zgrzeszyli ojce nasze, a my dotąd nędzarze nieszczęsne. Ni zarobku, ni paszy, ni drew, ni siana nam nie dają. Zdejm karę kniaziu, panie, zdejm! A zdejmie ci Bóg każde strapienie i chorobę, da ci dzieci i wnuki oglądać, rozhoduje twe dostatki, rozmnoży twoje moce! Już my teraz bez dachu, a któż nam węgły odbuduje bez twojej pomocy?... Zmiłuj się, zlituj, kajanie nasze wysłuchaj!
Książę się odwrócił. Krzyk ten niemile działał na jego nerwy. Czoło zaczęło się mroczyć, a usta przybrały rys wyniosłości.
— Przepraszam, księżno, za mimowolną przykrość. Siła, rozpędzić tych ludzi! To nie miejsce i czas na podawanie próśb. Jest na to zarząd w Holszy!...
Hajduk wpadł między tłum.
— Miejsce dla kniazia! — krzyknął doniośle.
Chłopi zaczęli się cofać oniemiali i wylękli. Koń Siły rozpierał ich, odtrącał; on sam miotał się i krzyczał, jak zwykle ścisły wykonawca pańskiej woli.
Chłopi dawali się popychać i deptać; tylko jakaś kobieta, trącona brutalnie, ozwała się żałośnie:
— Synku, nie bij!
Siła umilkł nagle. Poznał matkę; zaledwie teraz poznał opodal komin ojcowskiej chaty. Spuścił głowę i już nie krzyczał groźnie. Zresztą droga już była