wolna; kawalkada minęła spaloną wieś, rozwinęła się na drodze.
Maszkowski zaproponował wyścigi — i cwałowano, pokrzykując po angielsku.
Prym najniespodziewaniej utrzymała księżniczka Lawinja. Uniosła ją kapryśna klacz, przyprawiła o niemały strach i szkodę, bo za jej śladem zbierano fałszywe włosy, grzebyki, szpilki, wkońcu warkocz i szpicrutę.
Nareszcie udało się jej pohamować niesforne zwierzę; ale straciła humor i chęć do dalszego spaceru.
Maszkowski mścił się homerycznym śmiechem, księżna Idalja zjadliwemi dowcipami, a ona sama nie miała na kogo się gniewać, bo klacz wybrała sobie sama, pomimo perswazji masztalerza.
— Może wrócimy? — zaproponował Leon grzecznie.
Panna Lawinja nadąsana, poprawiła naprędce włosy i w wymownem milczeniu jechała na szarym końcu, trawiąc bezsilny gniew.
Maszkowski przysunął się do Izy i prawił jej nieudolne czułości, — a na przodzie Leon z bratową jechali tak blisko siebie, że prawie z ust do ust podawali sobie uśmiechy i znaczące słówka.
Znowu minęli wieś i, sobą tylko zajęci, nie zauważyli, jak chłopstwo schodziło trwożnie z drogi, jakie głuche na ich widok zapanowało milczenie.
— Więc książę naprawdę utrzymuje, że o miłości nie ma pojęcia?
— Zdaje mi się, że tak mówiłem.
— Żałuję księcia!
— Jako upośledzonego?
Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/81
Ta strona została przepisana.