Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/88

Ta strona została przepisana.

— Zapewne. Nie znalazłem nigdzie podobnych chociaż, zdaje mi się, że wszystkie w Europie widziałem. Unikat — zachowam w poszanowaniu.
— Jesteś barbarzyńca! — oburzyła się panna Lawinja.
— Pasowany przez ciotkę na jej rycerza!
— Cofam! Cofam, aż nie zostanie szczątku po tej kupie rumowisk.
— Jestem niepocieszony!
— Jesteś brzydki. Zaledwie cię poznaję... Uprzejmość twa i rycerskość jest płytka, jak twoja Holsza, a upór bezdenny, jak Atlantyk! Tak, tak. Nauczyli cię jezuici!
— Ciotka mnie przygnębia swą niełaską.
— Ale ruin nie zburzysz?
— Niestety, ciotko, ani jednego głazu.
— Właśnie, właśnie! Kiedy czego chcesz, albo nie chcesz, stajesz się źle wychowanym i upartym, jak wszelkie nisko urodzone kreatury.
— Dla zrównoważenia, na szczęście, rzadko i mało czego chcę.
— To jest impertynencja wobec nas wszystkim kobietom wyrządzona! Przeproś!
— Patrz, książę! — zawołał Maszkowski. — Tam się znowu jakaś tłuszcza zbiera i dąży w naszą stronę! To pewnie znowu jakaś petycja. Słowo daję, to awantura! Urządźmy wyścigi z przeszkodami. Niech szkapy sadzą im przez głowy.
Książę obejrzał się, groźnie ściągając brwi.
— Znowu! Trzeci raz! Nie można więc z domu wyjechać. A ba — to trochę za wiele.
Zbliżająca się gromadka była niewielka: kilku-