Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/89

Ta strona została przepisana.

nastu mieszczan z odkrytemi głowami, odziani odświętnie.
Kawalkada spotkała ich, zjeżdżając z mostu. Stanęli, wypychając naprzód mówcę.
— Czego chcecie? — rozdrażnionym, złowróżbnym głosem zapytał książę.
Ton ten i postawa onieśmieliły mówcę. Zapomniał wyuczonej perory.
— Wapniarkę nam odebrali, miłościwy kniaziu — wyjąkał nareszcie.
— Jaką wapniarkę? Waszą?
— Nie naszą, kniaziowską. Ale my ją trzymaliśmy od wieków. My z niej żyli. Teraz niema!
— Cóż to? Myślicie, że ja to zrobiłem, i że z wami tu gadać będę? Mam rządcę na to! Siła! pokaż tym ludziom drogę do kancelarji.
— Dziękujemy miłościwemu panu za to słowo! Ja mówił, że nie z kniazia woli ta krzywda nam się stała, ino z wymysłu Niemca! Kniaź nasz nam nie da zginąć!
Książę zrozumiał, że ludzie ci odprawę jego wzięli za łaskę i nadzieję.
— Rządca mnie zastępuje. Powinniście go szanować i słuchać — rzekł.
— Rządca to ręce, a kniaź serce i głowa! Nie zrobią ręce źle, kiedy głowa się nie zgodzi — nabierając otuchy, odezwał się mówca.
Kawalkada przejechała wśród radosnych okrzyków. Książę obrócił się do bratowej i uśmiechnął z widocznym przymusem.
— W spadku moim dotąd widzę same ciernie, słyszę nieproszone morały. Sądzę, że Alfred w grobie drwi ze mnie!