Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/90

Ta strona została przepisana.

— Trzeba się starać, żeby zazdrościł — dwuznacznie odrzuciła wdowa.
— W każdym razie należy mi się więcej róż!
— Ludzie chcący rzadko i mało, mogą ich długo i daleko szukać — rzekła z uśmiechem na ustach, a gniewem w oczach.
Lica księcia lekkim nabiegły rumieńcem. Nie zrozumiał obrazy; myśl jego inny przybrała kierunek; zupełnie inaczej, niż miały trafić, słowa te trafiały do niego.
Jechali właśnie pod sklepieniem bramy. Podniósł oczy, a wtem cień od krużganka omroczył i pogłębił blade źrenice.
— Wiem o tem, księżno — rzekł — daleko i długo!
— I zwykle niczego nie dostają — szepnęła.
— Dlaczego, księżno?
— Bo ich ubiegnie własne głupstwo. Car ce sont des imbéciles! — zakończyła, stając u podjazdu.
Jak człowiek, budzący się ze snu, książę popatrzał na nią, przerażony, czy mimowoli w roztargnieniu nie uchybił formom.
Narazie nie umiał zdać sobie z tego sprawy, a ona nie czekając przeprosin, znikła pod portykiem.
Książę zsiadł z konia i tak jak był, ze szpicrutą w ręku, w odzieniu zakurzonem, poszedł wprost do swego urzędowego gabinetu.
— Zawołać mi natychmiast Butnera! — rzucił służbie po drodze.
W gabinecie nie usiadł, ale chodził ciągle wkoło, mnąc w ręku rękawiczki. Z każdą minutą stawał się bardziej rozdrażnionym.