radę. Teraz postaram się o zwyżkę papierów księcia i ręczę za wyborny rezultat.
— Mille grâces, księżno. Szkoda trudu, tembardziej, że ja swój los znoszę spokojnie, niczego lepszego nie pragnąc.
— Zawczesna przechwałka. Książę nie zna obmyślanej bohdanki, ale ja ją znam i żałuję księcia dla niej.
— Proszę mi zatem wybrać inną.
— Spuszcza się książę na mój gust?
— Najzupełniej.
— A zatem opiszę ją księciu.
Powoli zeszli z tarasu. Postacie ich rozpłynęły się w cieniach szpaleru, głosy w szmerze liści i ćwierkaniu usypiających ptasząt.
O księżnie matce nie było nawet mowy.
Północ była, gdy Leon znalazł się nareszcie u siebie, sam tylko z Bernardem.
Kamerdyner krzątał się po pokoju i chrząkał, chcąc zwrócić na siebie uwagę, ale pan wcale się do snu nie kwapił.
Rzucił się na fotel u okna i nieruchomy, z zamkniętemi oczyma odpoczywał. Twarz mu się krzywiła w spazmie zwykłym, jak zwykle też ziewał nerwowo.
— Jasny pan pozwoli sobie przyrządzić proszek? — spytał nareszcie lokaj.
— Nie. Nic nie pomagają.
— Jasnemu panu trzeba trochę rozrywki — jeszcze ciszej szepnął Bernard. — Tu w tej pustce i jednostajności można się rozchorować.
Niewiadomo, czy książę słuchał. Oczu nie otwierał.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/95
Ta strona została przepisana.