Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/96

Ta strona została przepisana.

— Nuda i mnie rozdziera — mówił poufale dalej sługa. — Szukałem towarzystwa, znalazłem szczęściem dom zarządcy. To człowiek, co się zowie. Śliczną ma córkę — sam pączek! Jaśnie oświecona księżna starsza bierze ją na lektorkę na czas swego tu pobytu.
Umilkł i chrząknął.
Oczy księcia rozwarły się powoli.
— Daj mi tu świec parę i książkę, tę z wierzchu. Możesz odejść. Nie położę się dzisiaj wcale, bo nie zasnę; może trochę zdrzemnę się w fotelu.
Bernard spełnił rozkaz, drzwi bez szmeru zamknął i odszedł, coś mrucząc niechętnie.
Książę nie czytał.
Chory był fizycznie i moralnie.
Fizycznie czuł niezmierny rozstrój. Wydelikacone jego nerwy szalały. Słyszał za każdym oddechem szmer powietrza w płucach, słyszał wszystkie pulsa i słabe, leniwe uderzenia serca.
W ciszy nocnej szmery te i odruchy sprawiały mu nieznośne udręczenie, chciał je przerwać, głos inny posłyszeć, a nie miał mocy nad sobą, by otrząsnąć się z martwoty.
Moralnie torturowała go nuda. Nuda bezbrzeżna, rozpaczna, bez najmniejszego już oporu woli, bez żadnego punktu stałego, gdzieby ten opór mógł się wyrobić. Wstręt do życia, czynu, wstręt nawet do przyjemności, niemożność dogodzenia sobie, bo niczego, nawet rozkoszy i zabawy, nie pragnął.
Przez zamknięte powieki nie widział już żadnego obrazu, tylko jakieś pary, jakieś mgły, jakieś szare, monotonne przestrzenie.