Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/97

Ta strona została przepisana.

W takich razach nie zdawał sobie sprawy z istnienia, nie rozumiał czem jest i czy nawet żyje. To tylko wstrzymywało go od samobójstwa.
Stan taki nie przyszedł nagle, ale wzrastał szybko. Ataki niemocy, dawniej rzadkie i słabe, przeszły w chroniczne objawy, ilekroć sam pozostawał.
W towarzystwie podtrzymywał go nałóg form i obyczajów w świecie jego przyjętych, a od dzieciństwa zaszczepionych.
Za zbrodnię poczytałby sobie uchybienie najmniejsze. Ale wreszcie i to spełnianie obowiązków forsą mu się stało, wysiłkiem, za który choroba się mściła po nocach, stale już prawie bezsennych.
Dzieje tej choroby były długie — liczyła pięć lat rozwoju; — jemioła tak niszczy dęby!
Zrodził ją bunt — poznał, że jest bezsilnym i przeszedł w gorycz. Od goryczy tak mało do zniechęcenia, od zniechęcenia krok do obojętności i znieczulenia. Potem potwór już sam rośnie, wszystko oplątuje i niszczy...
W duszy księcia pożarł był już wszystkie moce — oprócz jednej. Na straży tej jednej stał honor; wokoło niej skupiły się niedobitki historycznego uporu Holszańskich.
Może zresztą czasem, w chwilach jaśniejszych, ten duch chory i nieszczęśliwy zdawał sobie sprawę z powodu obecnej niedoli — i zrozpaczony, o zemście za krzywdę rozmyślał. Wtedy tę jedną moc wspominał i zamrzeć jej nie dopuszczał.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Przed powiekami księcia, zamiast szarej mgły, zapanowała nagle nieprzejrzana ciemność.