nieokreślony wstyd wstrzymywał. Może się wstydził tych ścian, które widziały go młodym, a zobaczą ruiną!
Tym razem nie opierał się długo. Cicho przymknął okno, przeszedł korytarz, schody — znalazł się na podwórzu.
Profesor mieszkał w końcu skrzydła na dole.
Drzwi nigdy nie zamykał na rygle, na pukanie nie odpowiadał. Mógł przyjść do niego, ktoby chciał — nauka nie boi się zbójców, a profesor nie bał się też natrętów, bo był na rzeczy tego świata głuchy i niemy.
I teraz, na skrzyp drzwi o tak niezwykłej porze, nawet się nie obejrzał.
Pracował w pierwszym od wejścia pokoju, przy stole, pod wiszącą lampą, która oświecała jego poważne i dobrotliwe zarazem oblicze, otoczone srebrnemi włosami.
Pisał z bruljonu pokreślonego mnóstwem notatek i dopisków.
Pokój był zarzucony mnóstwem gratów. Walały się stosy kości i kamieni, kawałki drzewa i surowych minerałów. W kącie stał tapczan — łóżko rzadko używane, istne łoże anachorety. Na końcu stołu, na srebrnej tacy, stał obiad skrzepły i nietknięty.
Przez dalsze drzwi otwarte widać było długi szereg komnat.
Były to zbiory książęce, któremi profesor zarządzał od lat przeszło trzydziestu — zarządzał, dopełniał, klasyfikował. Było to jego państwo, kraj, rodzina, dom i kochanie.
W głębi leżała biblijoteka i archiwum; zupełnie na końcu zbrojownia.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/99
Ta strona została przepisana.