— Winczesław Sewerynowicz Barcikowskij — odparł sztywnie urzędnik.
Spojrzał na policmajstra, którego miał pognębić. Był to człowiek lat pięćdziesięciu, ledwie siwawy, o poczciwej, rzetelnej twarzy. — Prawda i szczerość patrzała mu z oczu, a prostota i spokój z całej twarzy. Nie był to intrygant, gorzej dla siebie, nie był to nawet dyplomata.
— Dziwne, że pan mnie dojrzał tak prędko w tłumie — rzekł Barcikowski, mimowoli ujęty powierzchownością.
— A toż ja was wyglądam, jak zbawcy, — stęknął Noskow. Czy pan pozwoli do mnie? Konie czekają.
— Daruje pan. Zajadę do hotelu.
— Jak pan sobie życzy. Zawiozę pana do najlepszego. Ale nie wytrzymam. Dziś jeszcze muszę sprawę opowiedzieć. Dusi mnie to okropność.
— I owszem. I mnie się śpieszy.
— Daruje pan, że nie ofiaruję swego ekwipażu, ale w tej chwili nie mam koni. Sprzedało się jedne, drugie jeszcze nie kupione, jeżdżę dorożką.
Gdy odjeżdżali od dworca, Noskow dodał ze stęknięciem:
— Czort wie! Nie lubią mnie ni ludzie, ni pieniądze. Trzydzieści lat służę, innyby porósł w pierze, ja goły, i dwadzieścia trzy już posady zmieniłem.
Barcikowski pomyślał, że lada dzień czeka go dwudziesta czwarta translokacya, ale milczał.
— Pan familijny? — spytał po chwili.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/104
Ta strona została przepisana.