Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/105

Ta strona została przepisana.

— Tak jakby — odparł Noskow. — Mara czworo dzieci, bez żony. Jeszcze gorzej.
— Zatem wdowiec?
— Ej nie. Żona została w Petersburgu. Tara jej weselej. I ona mnie nie lubiła.
Barcikowski dalej nie pytał.
Stanęli w hotelu. Barcikowski kazał podać kolacyę do numeru, zaprosił Noskowa.
Mówili o rzeczach potocznych, dopóki służba się kręciła, wreszcie, gdy zostali sami, Noskow rzekł:
— Teraz możemy gadać śmiało. Numer ten nie ma sąsiadów, znam go.
— Zatem, niech pan opowiada, na mocy jakich danych wysłał pan depeszę? Powinien pan mieć nie poszlaki, ale fakta, bo to sprawa zbyt groźna, żeby ją lekkomyślnie wszczynać.
— Czy pan znał Korffa?
— Skądże?
— Był to człowiek siedemdziesięcioletni, suchy, zawiędły, pedant i służbista, jak tylko niemiec być potrafi. Nie pił, w karty nie grał, mało się odzywał, ostry był dla podwładnych, szorstki w obejściu. Uczciwy człowiek, podobał mi się, gdym tu przybył zeszłego roku z Jarosławia.
— Żonaty był?
— A jakże! Żeby nie to, żyłby sto lat. Przecie to ona go otruła, ona i Fomow. Fomow — to prosta kanalia, był na jej utrzymaniu, ale ona to szatan, to gorzej jak szatan! Gdym tu przybył, wnet wiedziałem jak rzeczy stoją. Fomow nie był pierwszy — przed nim była cała Penza: Arapowy obydwa, Panczulizew, Muchin. Fomow ich wszystkich odbił od pół roku. Ha, to do mnie nie należało, ja nie pop, anibym