— A sekcya, co okazała? — spytał Barcikowski.
— Doktor, jej dawny kochanek. Podobno napisał, że umarł na serce. Pochowali go dzisiaj — po protokóle! Ach, co wart protokół taki!
— Panie pułkowniku! — ozwał się teraz Barcikowski. — Wierzę w szczerość pańską i dobre chęci, ale to, co pan opowiada, grzeszy przedewszystkiem brakiem logiki. Roztrząśnijmy sprawę porządnie. Powiada pan tedy, że baron cierpiał wszystko przez miłość dla żony, z obawy skandalu znosił Fomowa. Ależ przecie mógł go łatwo się pozbyć, usunąć, przemieścić — bez żadnej awantury, a właśnie na mocy jego awantur. Nie uczynił tego, ale zbierał różne jego kryminały i zamykał do biurka — dlaczegóż nie ogłaszał, ale czekał, aż go otrują. Miał wroga w ręku i milczał! Dlaczego? Jeżeli zaś był otruty i czuł, że umiera z ich ręki, zostawiając zemstę niedokonaną — dlaczego nie oskarżył Fomowa, gdy był przy mowie i zmysłach?
— Bo jej — jej nie chciał gubić! — krzyknął Noskow, jedyny swój argument.
— Nareszcie rzuca pan i na doktora podejrzenie. Dawny kochanek, odrzucony, zamiast się zemścić, także jej służy — ochrania zbrodnię rywala! Cóż to wreszcie za kobieta: nierządnica, a całe miasto jej broni — wiarołomna żona, a mąż o tem wiedząc, ubóstwia ją, — zdradliwa kochanka, a zdradzeni ją ochraniają, — trucicielka, żeby uratować Fomowa, o którego ekscesach wie, a stracić byt i społeczną pozycyę. Cóż to za anomalia! I gdzie w tem logika?
— Co to za kobieta! Pan sam zobaczy
Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/109
Ta strona została przepisana.