Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/110

Ta strona została przepisana.

i oby Bóg pana od niej strzegł! Oby i pana nie opętała — nie odebrała rozumu i duszy. To jest szatan. Ludzie dla niej tracili cześć, sumienie, zdrowie, życie. Ona się urodziła, by piekło zaludnić. Niech się dzieje teraz, co chce, Powiedziałem panu całą prawdę — tak jest, jak mówię! Co rozum i logika zdecyduje, nie moja rzecz. Ale to wiem, że jeśli jej nie zeszlą w katorgi, to prawdy na świecie niema i wiele ludzi jeszcze zginie z jej racyi!
Zerwał się i biegał po pokoju; wtem nagle stanął, jakby raptem rozjaśniło mu się w twardej czaszce i rzekł:
— Czort mnie pierwszego weźmie — aha — naturalnie. Toć Fomow siostrzeniec Morduchowa.
Zwiesił głowę, chwilę sumował — wreszcie otrząsnął się i rzekł:
— Ha — no — to i co! Dzieci żonie odeślę, a sam pójdę w monachy! Jeden czort! Dobranoc, panie!
Nazajutrz rano wysłał Barcikowski bilet do sędziego śledczego, który sprawę prowadził i czekał na niego, gdy mu zameldowano Fomowa, i chwilę potem wszedł do pokoju młody człowiek, barczysty, rodzaj siłacza cyrkowego, o byczym karku, z twarzą czerwoną i zdrową, dość przystojny, ale widocznie niezbyt inteligentny — okazowy typ pięknego młodego bydlęcia.
— No, dzięki Bogu, że was przysłali. W ładny mnie pasztet wsadził ten pijak, ten dureń! Co?
— Bardzo diadia Tertii zły? — spytał, wyciągając rękę do przyjacielskiego uścisku.
Barcikowski się stropił. Był pewny winy