Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/113

Ta strona została przepisana.

Dobra dla mnie była i wdzięczna. Żeby nie ja, toby z nudów umarła, bo stary nie cierpiał ludzi, ni zabaw. A tak zgodziliśmy się we troje. Stołowałem się u nich i mieszkałem, jak trzeba było, to mnie baron z nią na wieczory posyłał. Lubi ona konie i psy, łyżwy i kuligi, tom jej i w tem dogadzał, a baron mnie posyłał, prosił. Sto bilecików mam od niego w tych sprawach. Ona dobra kobieta. Trochę prędka, kapryśna, ale zżyć się można.
— Piękna podobno?
— Piękna, młoda, ludzie szaleją za nią.
— A wy?
— Ja z początku tom się też zapalił, ale kto ją codzień widzi, w domu obcuje, ten musi ostygnąć od jej zimna. Wiecie wy, ona kocha jedną istotę, swego doga: Leo, z ludzi nikogo.
— Dlaczegóż poszła za barona?
— Miała macochę, piekło w domu. Poznała barona za granicą, w chwili rozpaczy po jakiejś scenie domowej, i poszła. Żyła z nim pięć lat.
— Baron nagle umarł, bardzo nagle?
— Tydzień chorował. Ryczał z bólu. Miał wrzód na wątrobie, jak doktór mówił. To był piekielny tydzień.
— Przyjechali jacy krewni?
— Brat z Kurlandyi. Był wczoraj na pogrzebie i czeka na testament. Stoi tu w hotelu, pewnie się do was zgłosi. Powiedźcie mi: długo myślicie tu bawić? Żebym chociaż na koniec maślanicy był w Pitrze.
— To wątpię. Będziecie musieli zdać kancelaryę następcy. Ja zabawię najwyżej dwa dni.