Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/115

Ta strona została przepisana.

— Nie. Depesza z ministeryum kazała mi czekać na pana i w pańskie ręce oddać śledztwo.
— Dobrze, zostawi mi pan papiery. Jeśli bym pańskiej pomocy potrzebował, zawiadomię. Jeszcze jedno: czy Fomow jest pijakiem?
— Nie — powiedzieć pijak, to nie. Wypije — nie odmówi, ale pijanica nie jest — tak ostateczny. Tylko — to prosty człowiek!
— To i wszystko, o com pana miał pytać. Dziękuję.
Sędzia śleczy rad, że się pozbył sprawy — prędko się ulotnił.
Wtedy Barcikowski kazał sobie podać śniadanie i chodził wzdłuż pokoju zamyślony, gdy mu oznajmiono jeszcze jednego gościa:
— Baron Karl von Korff.
Kazał go prosić i po chwili wszedł mężczyzna pięćdziesięcioletni, rudy, z germańską brodą i szyderczym wyrazem na mądrej, pięknej twarzy.
— Pan daruje, że śmiem utrudzać, ale ta sprawa mnie tak blizko obchodzi, że nie mogłem się powstrzymać, aby pana nie poznać i nie spytać — jak stoi.
— Rozumiem pański niepokój, ale nic jeszcze decydującego nie mogę powiedzieć. Jedno dotychczas jest tylko pewne: sekcya wykazała śmierć naturalną. Pozostaje mi zbadanie domowników i przegląd papierów prywatnych. Brat pana był starszym w rodzie?
— Tak! Przepraszam — czy pan jest rodowity rosyanin?
— Jestem urzędnik ministerstwa justitii.