Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/131

Ta strona została przepisana.

wie szanowała, nie żałowała na kuracye i wygody.
Płakała pani Barbara ze szczęścia i modląc się gorąco z dziękczyniem do Boga, że jej dał tego dnia dożyć.
Nazajutrz i cały tydzień potem radość i wesołość nie wychodziły z Gródka. Wacio słońce ze sobą nosił, był serdeczny, zajęty ich sprawami i troskami, o wszystko pytał, wszystko zwiedził, bawił się, nadskakiwał babce, matkę całował i pieścił.
Nareszcie w przeddzień wyjazdu poprosił matkę o spacer do zamczyska i poszli powoli — on nagle spoważniały, ona już znowu smutna myślą rozstania. Usiedli na darniowym wale i on rzekł:
— Teraz ja mamie wyspowiadać się muszę. Ja się żenić chcę. Zakochałem się w śmierć.
— W kimże, dziecko? Opowiedz! — zawołała zajęta bardzo.
— Mam fotografię. Niech mama spojrzy i powie, czy można się nie kochać.
Spojrzała uważnie, długo.
Śliczna twarz, klasyczna! Ale czy ona dobra panienka, czy cnotliwa i czy z naszego stanu? Kto ona? Jak się nazywa? Gdzie mieszka?
— Ja mamie wszystko opowiem! — rzekł zmieszany tym wstępem i już wcale siebie nie pewny.
— Ona wdową jest po baronie Korffie.
— Niemka zatem? — przerwała już niechętnie.
— Ma teraz dwadzieścia trzy lata. Dziecko prawie, a taką już ciężką dolę przebyła