Mniejsza o piękność, ale jaka rozumna, wykształcona, elegancka, jaka przytem dobra i kochająca. Świat mój, życie, szczęście, to ona!
— Ale kto jest? Jak się nazywa? Jak z domu? — niespokojnie spytała pani Barbara.
— Aleksandra ma na imię.
— Rosyanka! — krzyknęła matka, blednąc i chwytając się za serce swe chore.
Ten okrzyk, ten ton był już dla niego wyrokiem, ale wtedy on się zapalił do walki.
— Nie. Nienawidzi Rosyi, tyle co mama. Języka nawet mało zna, nigdy nie używa. Wychowana za granicą. Kocha Polskę i polaków, uczy się po polsku, marzy, aby tu przyjechać, kraj i rodzinę poznać.
— Waciu, opamiętaj się. Prawosławna!
— Tyle co ja i mama. Nie bywa nigdy w cerkwi, popami pogardza.
— Więc kimże ona jest, bez wiary! I ty, ty mogłeś tak oszaleć. Ty, mój syn, dopuścić do siebie zaparcia kraju i wiary. Ty sam nie możesz wierzyć w to, co twierdzisz. Przecie pop wam ślub da, pop wasze dzieci będzie chrzcił i przeklnie ciebie każdy, jak zdrajcę. Waciu, to być nie może, to nie będzie, to straszne i tyś opętany. Powiedz, kiedyś był u spowiedzi?
Milczał chwilę, bladł, to czerwieniał, wreszcie rzekł cicho:
— Właśnie to być musi. To mój obowiązek i ksiądz mi to każe i honor. Ta kobieta oddała mi swą cześć. Ja matki mego dziecka nie opuszczę!
Pani Barbara przymknęła oczy, zbladła i zemdlała.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/132
Ta strona została przepisana.