Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/133

Ta strona została przepisana.

Wziął ją na ręce przerażony i poniósł do domu.
Po drodze Filip się nawinął, we dwóch ją wnieśli do sypialni i ułożyli na łóżku. Pani Anna zajęła się ratunkiem, synowie stali stroskani. Po długim czasie odzyskała przytomność, spojrzała na Wacia, załamała ręce i wybuchnęła spazmatycznym płaczem.
— Wyjdźcie! Niech się uspokoi! — rzekła pani Anna.
Usłuchali w milczeniu. Filip brata na ganek wyprowadził, i rzekł frasobliwie.
— Bieda z matką. Doktór mi mówił, że z sercem źle. Trzeba jej spokoju, żadnych wzruszeń i przykrości. Dobrze mu gadać, jakby był dzień bez troski, Ot i teraz, zgryzła się twoim wyjazdem i już atak jest! Upilnuj tu — niebogę.
Wacław milczał, patrzył w ziemię. W duszy był oburzony na matkę. Cóż on złego zrobił? kochał, był kochany, chciał zakończyć romans uczciwie i moralnie. Buntował się na bezwzględność i fanatyzm, na poglądy zacofane a nie mające żadnej logiki. Jego Szaszeńka — toż istota, będąca szczytem zachodniej kultury, to dusza wolnomyślna i tolerantka!
Ona, co marzyła, by wcielić się do jego rodziny i kraju, co czuła i cierpiała za Polskę, co z nim inaczej jak po polsku nie mówiła! Tak że ją sponiewierano, odtrącono ze zgrozą, i wstrętem! I za co? Wzbierał w nim bunt, i upór i bezmierna czułość dla kobiety ukochanej a skrzywdzonej. Zresztą, tak rozkochany był, że ani pomyślał ustąpić, nikomu i niczemu, przeciwnie do stóp jej wszystko rzuci, a potem, z czasem przekona się matka, jak ją niesłusznie