Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/139

Ta strona została przepisana.

— A co? Widzisz! Twoja babka za was wszystkich ma rozum! Żebyż się to skończyło tylko na kochankach, jak u Iłowicza.
— Cóż tedy czynić? — desperacko jęknął Filip i oburącz czuprynę zwichrzył. — Taki wstyd, taka hańba i matka chora. Jezu, Jezu, babka mnie wystraszyła śmiertelnie! Co ja nieszczęsny poradzę?
— Nie traćże głowy, kiedy jeszcze nic się nie stało. Napiszcie do Iłowicza, jak on żyje, gdzie bywa?
— Babka miała właśnie zaraz pisać!
— No, więc czekajcie odpowiedzi. A potem, weźcie się ostro do panicza i ożeńcie go. Tymczasem pisujcie do niego często i serdecznie.
Niespokojnie odtąd wyglądał Filip poczty, ale listu od Iłowicza nie było długi czas, nie dawał też o sobie słychu Wacław. W Gródku do reszty zapomniano się uśmiechać, kryli zgryzotę, ale jej się pozbyć nie mogli.
Filip zapracowany, zmordowany fizycznie, może najmniej się poddawał, ale pani Barbara nikła z dniem każdym, a pani Anna prawie przestała odzywać się, a tu listów nie było.
Na jesieni, przy kopaniu kartofli, dnia pewnego przyjechał na pole do Filipa Barcikowski.
— Wacław jest u was? — spytał niespokojnie.
— Nie, skądże?
— Onegdaj był w parafii i brał papiery do ślubu.
Skamieniał Filip.
— Kto panu mówił? To nie może być!