Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/140

Ta strona została przepisana.

— Ksiądz mi mówił — ten perekińczyk. Spotkałem go podpitego na rynku i śmiejąc się mi gada:
— Zobaczyłem wreszcie i z pańskiej familii kogoś u siebie. Pan „Winczesław” Barcikowski metryki brał!
— Łże Judasz! — krzyknął Filip.
— Nie łże, bom się rozpytywał na poczcie i w policyi. Był — papiery wziął, i pojechał. Myślałem, że was okłamuje, chciałem ostrzedz, żebyście bronili. Ano — teraz już po wszystkiem. Zapaskudził nam nazwisko — bodajże był przeklęty!
— Panie, co pan mówi! Ja zaraz polecę do niego.
— A wiesz, gdzie jest?
— W Kownie. Zaraz po feryach miał się przenieść.
— Ano — to leć!
— A co ja w domu powiem?
— Babce gadaj prawdę, a matce ja powiem, że cię poprosiłem, byś mnie zastąpił w interesie. Leć, ja ci pieniądze na drogę dam.
Filip, napół przytomny, wskoczył na jego wózek i pojechali do dworu.
Tej samej nocy jechał Filip do Kowna, w gorączce, ale pełen złych przeczuć.
Babka, gdy jej powiedział, co się stało, milczała długą chwilę ponura, wreszcie oburącz chwyciła siwą głowę i rzekła:
— Zabił matkę.
Zabił matkę, zabił matkę — huczało mu w głowie.
Gdy dojechał do Kowna, ruszył wprost do Jadwini. Nie wierzyła oczom, gdy go ujrzała przed sobą, i rzuciła mu się radośnie na szyję,