Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/142

Ta strona została przepisana.

radny, zrozpaczony, osłabły, usunął się u tych drzwi na schody, i już nie wiedział, co z nim się działo.
Po długiej chwili posłyszał na schodach ciężkie kroki i sapanie, ale był zanadto znękany, żeby się podnieść, żeby spojrzeć, kto idzie, i dopiero poruszył go przerażony okrzyk kobiety.
— Kto? Czego chcesz? Co tu robisz?
Dźwignął się i rzekł głucho:
— Szukam pana Barcikowskiego.
Stara otyła jejmość roześmiała się dobrodusznie.
— Nie znajdziesz. Wyjechali. Ja ich na banhof odprowadziła, pobłogosławiła, i idę rzeczy zbierać i pakować. Pojutrze za nimi pojadę. Nie szukaj jego — daj się szczęściem nacieszyć — on teraz nie do interesów!
I mrugała oczkami, cała rozpromieniona.
Oparł się o ścianę i machinalnie wyszeptał.
— Jak ja do domu wrócę. Jak ja to powiem.
Stara przyglądała mu się uważnie, i zrozumiała, że był to interesant bardzo ubogi — może nędzarz i głodny, więc rzekła.
— No — ale wstąpić i odpocząć możecie. Snać wy z daleka. Chodźcie do kwatery, ja was goszczę. Powiedźcie „familiu” — ja powtórzę „Winczesławu Sewerynowiczu”. A interes możecie napisać!
Ocknął się z rozpaczy i wybuchnął.
— Ja już żadnego interesu do niego i z nim mieć nie będę, i dajże Boże się nie spotkać. Bodajby był przeklęty!
I z tem pożegnaniem odszedł.
Na ulicy zatrzymał się chwilę. Chciał