Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/148

Ta strona została przepisana.

— Byle on się nie uparł nas spłacić! — zakończył swą myśl Filip.
Po twarzy Muszki poczęły biedź jedna za drugą łzy. Nikt tego nie uważał, bo każdy był stroskany. Barcikowski ogromne swe wąsy motał, Filip patrzył w ziemię — panna Karolina, opuściwszy ręce z robotą na kolana, poruszała ustami, jakby się modliła, za ścianą jesienny wiatr posępnie szumiał. I znajdowali wszyscy, że jednakże trzeba pragnąć i starać się wszystkiemi siłami, żeby ten chłopak pozostał na stanowisku, które będzie dlań galerami na całe życie, lub ruiną i zatratą w krótkim lub dłuższym, a zawsze niespodziewanym czasie — a w każdym razie pracą bez nadziei, przyszłości — i tryumfu. Muszka zerwała się i wyszła z pokoju. Na szelest odsuwanego krzesła Filip oczy podniósł, ujrzał, że płacze i zadrżał. Otworzył usta, poruszył się, i znowu się skulił, zgarbił, tylko jeszcze chwilę oddychał jak po zmęczeniu.
Ocknął się też Barcikowski, wydobył z kieszeni notatnik i rzekł:
— Rachujmy. Ja ci pomódz pieniędzmi nie mogę. Ludzie bają, żem coś zebrał, ale to fałsz. Asekuruję siebie w dziesięciu tysiącach. Tyle po mnie Muszce zostanie. A zresztą nie mam nic, tylko pensyę — a na starość emeryturę u hrabiego. Jedno ci zdejmę z głowy. Pojadę w twojem imieniu do tego gałgana, i sprawę załatwię. Jużbym więcej i dla rodzonego dziecka nie zrobił.
— O, panie, ja prosić nawet o to nie śmiałem. Ja panu, ja panu... do śmierci nie zapomnę — wyjąkał Filip.
— No, no! Nie dziękuj. Taką łaskę i katy