Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/149

Ta strona została przepisana.

czynią gdzieindziej. Ano, kiedyś skazany, to idź na stracenie. Musi tak być. Obrachujemy tylko, czy choć w najlepszych warunkach będziesz mógł wytrzymać.
Wyszła też panna Karolina, a oni poczęli rachować, pisać, mazać, kombinować, i siedzieli nad tą robotą parę godzin.
Pod koniec już wsunęła się do pokoju Muszka, usiadła w kącie, i słuchała uważnie.
Wreszcie Barcikowski wstał i począł chodzić po pokoju, mówiąc burkliwie:
— Zbierzesz mi wszystkie rachunki, wykaz ciężarów, kwity bankowe i podatkowe, i ja z tem do niego pojadę. Zaproponuję mu spłatę jego połowy; zobaczymy, ile zażąda. Jeśli trzydzieści tysięcy, to może, może wytrzymasz, jeśli więcej, to się dzielcie ziemią i długami, a całości nie utrzymasz. Pojedziesz ze mną do rejenta i dasz mi plenipotencyę, a potem wracaj i czekaj, co Bóg da.
Spojrzał na Filipa, który siedział zgarbiony, od cyfr oczu nie odrywając, i dodał, siląc się na żart, by chłopaka rozruszać.
— No, łeb do góry. Jeszcze się ożenisz bogato i będziesz potentatem w okolicy.
Filip drgnął, i z takim wyrzutem i żalem na niego spojrzał, że stary pożałował konceptu.
— Toć żartuję, ośle! — rzekł. — Przecież znam ciebie i wiem, że się nie sprzedasz. No, dość trosk i cyfr, chodźmy na kolacyę i mówmy o czem innem. Przenocujesz u nas, a że się Muszka do Jadwini napiera, więc zabierz ją jutro rano, a ja wieczorem po nią do was wstąpię i jeszcze z babką się rozmówię.
Sankcyę pani Anny otrzymał łatwo Barcikowski, a że interesów nie lubił odkładać,