Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/15

Ta strona została przepisana.

miała w kieszeni pięć rubli łapówki dla urzędnika.
Ale urzędnik był nieznany, i na jej widok podszedł z uśmiechem i wyciągniętą dłonią.
— Ciocia mnie nie poznaje.
— Nie — (w mundurze nie miała krewnych). Potrząsnęła głową. — Co to? Szpieg chyba!
— A jaż Adam lłowicz.
— Adaś! — zawołała, jeszcze nieufna. — Przecie Adaś w Petersburgu służy — co? Pułkownik pono? I to ty masz być? Jakże twoja matka?
— Już od trzech lat w ziemi.
— Nie może być! W moim była wieku.
— Ale ciocia na jej córkę wygląda. Zgasła jak świeczka na zapalenie płuc. U nas klimat okropny. — Trzeba życie przeżyć, żeby przywyknąć.
— A Julek, twój brat?
— Razem żyjemy! On dobre ma miejsce, dochodne — inspektora w wojennej artyleryjskiej szkole. W tym roku dostał Włodzimierza pierwszej klasy. Ten pójdzie wysoko. Dobre ma plecy.
— A jakże? Żonaci jesteście?
— Julek zapewne tem skończy. Dobra partya, jej ojciec generał.
— Rosyanin. — Pani Anna tylko tyle rzekła, ale gość się zająknął.
— Nie, kozak! — rzekł i wnet dodał: — Ja zapewne zostanę kawalerem. Nie mam powołania do małżeństwa.
— I Julka powinieneś ustrzedz! — odparła surowo.
— Naturalnie, ja mu perswaduję. Panna przecie więcej ma mocy nademnie.
Rozśmiał się i mówił dalej: