w parę dni potem ruszył do Kowna. Filip pozostał w powiatowem mieście, w brudnym żydowskim zajeździe, w bezczynności nieznośnej i w niepokoju, czekając rezultatu.
Barcikowski odnalazł łatwo mieszkanie prokuratora i zameldował się w urzędowym gabinecie, kładąc tem nacisk, że przybywa tylko jako interesant, a nie jako krewny i gość.
Zastał Wacława u biura, w mundurze, przywitali się sztywno, jak obcy.
— Czem mogę panu służyć? — spytał młody człowiek, wskazując gościowi fotel.
— Przyjechałem z upoważnienia rodzeństwa pana w sprawie uregulowania spadku. Mam ze sobą potrzebne papiery i...
— Jakiego spadku? — spytał Wacław niespokojnie.
— Po świętej pamięci matce waszej, która na Gródku miała dożywocie.
Prokurator zerwał się z fotelu, zbladł...
— Matka umarła... — wyszeptał, podnosząc dłoń do czoła i oczu.
— Dwudziestego siódmego września!
— Dwudziestego siódmego! — powtórzył machinalnie Wacław, stał długą chwilę, jak ogłuszony ciosem, potem zwrócił się do Barcikowskiego, a rozpacz miał w oczach.
— Dlaczegóż mnie nie uwiadomiono. Więc ja już nie syn — nie brat!
— Siostra pańska odesłała depeszę do mieszkania tutaj!
— Nie otrzymałem. Dwudziestego siódmego! — zamruczał. Upadł w fotel, objął głowę w dłonie, i zapanowało długie, ciężkie milczenie.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/150
Ta strona została przepisana.