Przerwał je Barcikowski. On teraz mówił sztywno i sucho.
— Gródek tedy przeszedł w posiadanie dwóch synów i córki i spadek ten trzeba podzielić.
Wacław się żachnął, odjął ręce od oczu i odparł gwałtownie:
— Ja im mą część ustępuję. Nic nie wezmę. Zrzekam się.
— Oni togo nie przyjmą od pana. Polecił mi załatwić interes ściśle i prawnie, radzi są zatrzymać Gródek, a proponują panu spłatę w pieniądzach.
— Uczynię, co tylko zechcą i na wszelkie warunki się zgodzę. Czy brat mój przyjechał z panem?
— Nie. Mam od nich obojga plenipotencyę.
Wacław głowę spuścił i ponuro się zamyślił.
Barcikowski otworzył tekę i począł z niej wydobywać papiery. Szelest obudził młodego człowieka.
— Pan daruje — rzekł zmęczonym głosem — ale dzisiaj nie jestem w stanie niczego załatwić. Proszę odłożyć to do jutra. Muszę oprzytomnieć!
Miał istotnie prawie obłęd w oczach. Barcikowski w milczeniu zebrał napowrót papiery i wstał. Ani współczucia, ani sympatyi nie było na jego twarzy. Spytał lakonicznie:
— O której mam przyjść jutro?
— Proszę o adres hotelu. Ja do pana przyjdę rano.
— Będę czekał. Mieszkam w Europejskim.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/151
Ta strona została przepisana.