Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/152

Ta strona została przepisana.

Skłonił się sztywno i wyszedł.
Wtedy Wacław zerwał się z miejsca, parę razy przeszedł się po pokoju, przystąpił do okna i bezmyślnie wpatrywał się w szare chmury. Po twarzy chodziły mu drżenia i spazmy.
Nie słyszał otwarcia drzwi i lekkich kroków żony — dopiero, gdy stanęła tuż za nim i dotknęła jego ramienia, obejrzał się.
— Co ci jest? — zawołała przerażona wyrazem twarzy.
— Matka umarła! — rzekł głucho.
Mon Dieu! — szepnęła żałośnie, obejmując go za szyję. I siedzisz tu sam, zamiast do mnie przyjść. Chodź — skąd wiesz! Miałeś depeszę?
— Umarła dwudziestego siódmego września!
— To okropne! W dzień naszego ślubu! Jakże to? Nie dali ci wiedzieć o chorobie.
— Może nie chorowała — szepnął.
— Nagle umarła. Więc czemu nie wezwano na pogrzeb. Pojechałabym z tobą na jej grób! Co za nieszczęście. Któż ci doniósł o tem?
— Przyjechał krewny w sprawie spadku. Mój Boże, umarła, umarła. Wszystko skończone.
— Winia, Winia, nie rozpaczaj! — poczęła go pieścić i całować, tuląc do siebie. Boża wola — nic nie poradzisz. Chodźże, chodź, pomodlimy się za nią.
On się wzdrygnął.
— Nie, nie, zostańmy tutaj! — zawołał przerażony na myśl „ikony” w kącie sypialni, do którego chciała go zaprowadzić, żeby się