Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/153

Ta strona została przepisana.

modlić za matkę. Pociągnął ją na kanapę i usiadł, mówiąc gorączkowo.
— Wszystko skończone. Umarła, nie rozumiejąc mnie, nie poznawszy ciebie, nieprzejednana. Gdyby żyła, przebłagałbym ją — musiałaby ciebie pokochać, pobłogosławiłaby nas wreszcie. A teraz — wszystko skończone.
— Przejednamy wszystkich! — mówiła słodko — nie desperuj Winia. Pojedziemy tam, na jej grób, pozna mnie twoja rodzina, ja ich kochać będę i dogadzać, zobaczysz, że się wszystko ułagodzi. Czegóż ten krewny chciał od ciebie?
— Mamy się dzielić majątkiem. Chcą mnie spłacić.
— A ty, coś powiedział?
— Że zrobię, co zechcą.
— Tak dobrze. Pokaż im, żeś życzliwy i bezinteresowny — ile ocenią, to przyjmij i gotówki nie żądaj, żeby im ciężko nie było. Zostaw tę sumę na majątku, a zrzeczenie daj ze swej części! A tego krewnego do nas zaproś, ugość, i powiedz, że ich odwiedzimy na przyszłe lato. Tak trzeba, żeby nas za rodzinę i przyjaciół mieli. Rozumiesz.
Skinął głową, uradowany jej życzliwością i sercem, a ona mówiła dalej:
— Stary rodowy majątek trzeba utrzymać. Jużci, że go w rodzie utrzymamy. Jeśliby nawet twój brat zachować nie mógł, to ja ostatni mój grosz dam, a jego uratuję. Bądź spokojny o tę ziemię! Ja wiem, jak ci jest droga!
Spojrzał na nią.
— Ale ja ją chętnie bratu ustąpię.
— A jakże! Niech ją trzyma, a my go w ra-