Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/154

Ta strona została przepisana.

zie biedy zawsze poratujemy, byle nas za blizkich mieli! Ja chcę z niemi dobrze żyć, i zwyciężę ich uprzedzenia.
Gdy milczał, potrząsnęła go za ramię.
— Nie wierzysz temu?
Ocknął się z ciężkich myśli, których jej powtórzyć nawet nie mógł i rzekł:
— Wierzę. Kto się oprze twej piękności i urokowi. — Był zachwyt w tych słowach, ale była gdzieś na dnie pierwsza gorycz.
Zarzuciła mu ręce na szyję i w pocałunkach namiętnych gorycz ustąpiła, zapomniał — był szalenie rozkochany, pijany uczuciem.
Barcikowski nie znał nikogo w Kownie, oprócz adwokata Ancuty, u którego była nauczycielką Jadwinia. Tam poszedł wieczorem, by zasięgnąć wieści o Wacławie.
Ancutowie, zacięci litwini i katolicy, najgorsze mieli o nim zdanie.
— Mój dobrodzieju — mówił adwokat — cóż się po nim spodziewać można, kiedy go tu do nas na taki wysoki urząd przysłali. Toć, żeby został uczciwym i wiernym ojczyźnie, w Orenburguby urzędował, a nie tutaj. Jeszczem go w sądzie nie widział i nie słyszał, ale, żeby nie wiedzieć co, to już mu nie uwierzę. Perekińczyk jest, to gorzej, niż dziesięciu rzetelnych rosyan.
— A o żonie jego co mówią?
— Cudownie jest piękna — tom widział. Wdowa podobno. Zakochał się — był romans — musiał się żenić. Toć tam chrzciny rychło. One tak zawsze łapią naszych — na honor! Ona ma wielkie stosunki, krewna Morduchowa podobno, oplątali chłopaka. W każdym razie pilnujcie się,