naszych tradycyi i wiary. Nie może inaczej być. Ślub twój nie jest naszym ślubem, żona twoja może jest córką lub wnuczką — takiego, co naszych po turmach badał, na Sybir gnał, lub po lasach strzelał. U twego stołu z różnymi czynownikami, co nas gnębią, spotkać się można i chleb z nimi łamać. Na to nikt z nas się nie narazi. Idź pan swoją drogą, o nas zapomnij. Między nami już morze płynie — nie do przebycia! Dobrze, że pan już matki nie ma! Żegnam pana!
I odszedł prędko, nie podając ręki nawet, a Wacław sam pozostał na ulicy, blady, zmieniony, słysząc w głowie szum i wrzenie krwi i uczucie, jakby dostał policzek — bez możności żądania satysfakcyi. Szedł dalej machinalnie, na pół przytomny. Tysiąc bezładnych myśli latało mu po głowie. Gniew i oburzenie, wściekłość i mściwość, i poczucie krzywdy, i wstyd, i rozpacz. Byłby gonił go, tłómaczył się, ciskał obelgi, ale do ziemi go tłoczyło, zabijało wspomnienie matki. Jak ćwiek w mózgu tkwiła data śmierci i usty pełnemi goryczy i beznadziejnego żalu, powtarzał półgłosem:
— Dwudziesty siódmy wrzesień. Dwudziesty siódmy. I szedł, szedł przed siebie, bez celu. To tylko czuł i wiedział, że nie mógłby teraz być w domu, spojrzeć na żonę — znieść jej pieszczoty.