Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/16

Ta strona została przepisana.

— Otóż najniespodziewaniej dano mi komenderówkę w te strony — śledztwo — za grubo się przekradli, doszło aż do ministerstwa.
— A ty gdzie służysz — w policyi?
— Ciociu, litości! Proszę spojrzeć na mój mundur i nie hańbić go. Jestem inżynierem „putiejcem”.
— Daruj, nie chciałam ci ubliżyć, ale ja się na mundurach nie znam, inżynierów nie widuję. No, to dobrze, żeś krewnych przypomniał, bardzom ci rada — i ucałowała go w głowę.
Potem podeszła do drzwi, i zawołała:
— Basiu, możesz wyjść. To swój, Adaś Iłowicz. Trzeba go nakarmić i ugościć.
Synowa była młodszą edycyą świekry. Tak samo ciemno ubrana, poważna, — pomimo młodych lat już smutna i milcząca. — Zapoznała ich pani Anna.
— To syn Walerki Tuhanowskiej — mojej ciotecznej siostry — wyszła zamąż aż w Witebskie — opowiadałam ci — a ona — wdowa po Sewerynie. Nie znałaś go — urodziliście się w jednym roku — i niema go!
Tu spokojny głos pani Anny zadrżał i zadrżały usta.
— Zostało troje sierot — i nas dwie — wdowy! Żałobny dom, nie wesoło ci będzie.
— Ciociu, ja nie szukam wesołości. Bardzom rad familię poznać i może usłużyć. A dzieciaki już spore, chłopcy?
— Dwóch i dziewczyna! — szepnęła pani Barbara. — Najstarszy już się uczy trochę. Bardzo zdolny!
— Lubię dzieci, szczególnie dziewczynki. Takie małe kobietki, to ogromnie zabawne.