Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/161

Ta strona została przepisana.

nym tonem. — Pałagieja niech trzyma! — dodał po chwili.
— Dziękuję ci. Znajdę trochę lepszych! — obraziła się. — A imię, jakie damy?
— I to zostawiam do twej woli.
— W takim razie nazwiemy go Winią!
— A jeśli dziewczyna, Saszeńką!
— Dobrze i sprowadzimy ojca Joana, żeby go chrzcił.
Ojciec Joan, archirej, ślub im dawał w Petersburgu. Wacław nie protestował. Było mu zupełnie obojętne, kto będzie chrzcił, ten, lub ów pop. Ojciec Joan był bardzo w Petersburgu modny, bywał u Dworu, to pochlebiało Saszeńce...
W lutym wreszcie nastąpił ten wielki dzień — marzenia Pałagei Fokowny były spełnione, urodził się syn. Cały zastęp urzędników składał Wacławowi życzenia, otrzymał masę depesz z Petersburga, a między nimi jedną od ministra Morduchowa, długą i uprzejmą, w której się sam na kuma zapraszał. Był to honor i zaszczyt nielada, pani Saszeńka była rozpromieniona, Pałagieja wniebowzięta ze szczęścia.
Zamieniono listy, Morduchow zapowiedział swą bytność w czasie Wielkanocy, ojciec Joan przybyć obiecał, ciotka Saszeńki, frejlina Dworu, przyjęła zaproszenie na matkę chrzestną — noworadzony rozpoczynał życie bardzo świetnie.
Tymczasem był wielki post i codzień, udając się do sądu, przechodził Wacław przed starą, chrzest Litwy pamiętającą katedrą, i widział tłumy, idące do wielkanocnej spowiedzią i słyszał rozkołysane dzwony i dźwięk orga-