Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/162

Ta strona została przepisana.

nów. Cały dzień potem w sądzie, gdy potępiał występek i piętnował winy ludzkie i żądał kary na przestępców, słyszał te dzwony i organy, i gdzieś w głębi duszy powtarzał z beznadziejnym smutkiem:
— Memu dziecku już one nigdy nie zadzwonią i nie zagrają. Nie jego wołają, ani mnie!
Gdy po takich myślach wracał do domu i stawał nad kołyską syna, nie miał dla niego uśmiechu, ani pieszczoty i milczący odchodził.
Pani Saszeńka nie karmiła syna. Pałagiegieja Fokowna już naprzód zamówiła i sprowadziła mamkę z tulskiej gubernii, zdrową chłopkę, z zadartym nosem i skośnemi oczami, Marfę Jakimownę, która ustrojona w kokosznik i sarafan narodowy, objęła pieczę nad dzieckiem, i od razu nadała całemu domowi charakter czysto rosyjski. Z powodu mamki zaczęła i Saszeńka więcej się po rosyjsku odzywać, gdy zwykle dotąd prawie nie mówiono inaczej, jak po francusku.
Wacław, żyjąc i urzędując w sercu Litwy, rodzinnej mowy nigdy nie używał, żona jej nie rozumiała, z polaków nikt u nich nie bywał, oprócz doktora, służbę sprowadzała Pałagieja obcą, z Moskwy lub Tuły, skąd była sama rodem.
Do doktora, gdy przybył raz pierwszy, przemówił Wacław po polsku, ten mu po rosyjsku odpowiedział, jakoś dziwnie, zimno na niego patrząc. Zrozumiał nieszczęsny, że mu dawał do poznania: „Nie mam cię za brata i rodzinnej, prześladowanej mowy nie będę tu poniewierał.”
Co mógł na to rzec! pobladł, czarno mu się zrobiło w oczach — i nie ośmielił się drugi