Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/177

Ta strona została przepisana.



VI.

Była późna jesień. Czwórka mierzynów w bryczce szła ciężko po rozbłoconych poleskich groblach. Na bryczce siedział, oprócz woźnicy, jeden tylko podróżny, otulony w płaszcz urzędniczy i rozglądał się po krajobrazie. Monotonny, szary był widok, jak zwykle o tej porze roku.
Po grobli następowało piaszczyste wzgórze, sośniną zarosłe, lub pusty wygon — potem znowu błota nagie, łozą gdzieniegdzie pokryte, przerżnięte kanałami i strugami, potem pole zorane, lub zielone od runi ozimej — i znowu piasek i lasek — i grobelka.
Kilka mil już tak ujechali, konie zmęczone, coraz wolniej wlokły, podróżny ziewał — nad całym krajem wisiał smutek i cisza i martwota.
— Daleko jeszcze? — zagadnął wreszcie podróżny.
— Suchą porą byłoby wiorst dziesięć, ale musimy drogi nakładać, bo na prostki grzązko. Będzie jeszcze półtrzeciej mili — pewnie.
— To i na noc nie zdążymy!
— Trochę nocy zarwiemy, ale pan czeka z kolacyą.