Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/183

Ta strona została przepisana.

i poczerwieniała twarz. Jakby nie chcąc przedłużać poufnej rozmowy, wyjrzał do jadalni i rzekł:
— Kolacya podana. Musisz być głodny?
Gość zasiadł do stołu i wypił raz po raz trzy kieliszki wódki. Jadł nie wiele, rozglądając się po ścianach. Wisiała tam wielka mapa poglądowa Polski, „Rejtan” Matejki; „Czterech hetmanów” Kossaka; „Książę Józef z ręką na szabli”; „Cypryan Janczewski w czamarce” i „Lituania” Grottgera.
Wszystko znajomi dzieciństwa.
Wspomnienia szły ku niemu. Ten-ci sam dom był, gdzie był ukochany i szczęśliwy.
Ten sam dom — ale dla niego nie było już w nim kochania, ni szczęścia.
Naprzeciw niego siedział Filip posępny i jakby zmęczony przymusem obowiązku; stary lokaj go nie powitał nawet. Czuł się coraz bardziej obcym. Nikt go nie spytał o żonę i rodzinę, nikt się nim nie ucieszył. A on jechał tu pewny, że zapomnieli, pogodzili się z faktem dokonanym, że w nich krew przemówi, przyjmą go, jak swego.
— Czy tobie nie dziw, żem przez tyle lat nie zapomniał języka — spytał Filipa.
Tamten się lekko uśmiechnął.
— Więc ci się zdaje, żeś zapamiętał?
— Albo co? Źle mówię może!
— Ktoby nie umiał po rosyjsku, tenby twej polszczyzny nie zrozumiał.
— Bardzoś wymagający. Znam polaków w Tule, którzy wcale nie umieją po polsku się rozmówić. Ja trzymam „Kraj” i „Tygodnik”.
— A po co? — wyrwało się Filipowi nieuważnie.