Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/184

Ta strona została przepisana.

— Po to właśnie, żeby nie zapomnieć języka.
— A jakbyś i zapomniał, jaka ci z tego będzie strata.
— Więc ty mi radzisz wyrzeczenie się narodowości?
— A po cóż ci ta narodowość w Tule? Dzieci twoje nie będą polakami, ani ty tutaj wrócisz.
— Dlaczego nie. Właśnie mam zamiar kupić tu w kraju majątek i dzieci moje będą tutejszymi obywatelami.
— Majątek kupić możesz na ich imię, ale oni przez to polakami się nie staną.
— Zobaczymy. Uważam, że przez te dziesięć lat nie postąpiliście naprzód w pojęciach.
— Nie! — odparł twardo Filip.
Wacław się roześmiał szyderczo.
— Nic więc dziwnego, że we wszystkiem upadasz i narzekasz na biedę. No, i bez mojej pomocy — nawet Gródka byś nie mógł utrzymać. Ręczę ci, że w moich rękach inaczejby wyglądał majątek.
— Pewnie, że inaczej! — mruknął Filip.
— To mi go odstąp!
Filip się wzdrygnął
— Nie. Za nic. Żądasz spłaty tych dziesięciu tysięcy i te ci na Nowy Rok wypłacę. Zresztą moja bieda do mnie tylko należy. Nie proszę cię o pomoc.
— Ja też ci się nie narzucam.
Zapanowało przykre milczenie, które wreszcie Filip przerwał, siląc się na uprzejmość.
— Jeśli rzeczywiście majątku do nabycia szukasz, jest tu o mil siedm folwark, który kupiła jakaś generałowa z Kijowa i chce sprzedać.