Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/188

Ta strona została przepisana.

— Kiedyż się będę mógł z nią zobaczyć?
— Kiedy zechcesz. Mówiła, że cię przyjmie.
— A więc zaraz, bo chciałbym dzisiaj wyjechać.
— Mieszka, gdzie zwykle. Ja tymczasem do gospodarstwa zajrzę.
Gdy Wacław wszedł, zastał staruszkę przy robocie. Robiła włóczkowy kaftanik dziecinny na drutach. Pomimo siedemdziesięciu kilku lat, obywała się jeszcze bez okularów.
Pocałował ją w rękę i rzekł:
— Babunia wcale nie postarzała! Tak ślicznie wygląda.
— O tobie tego powiedzieć nie można! I zestarzałeś i zły masz wygląd. No, nie dziw! Nie słodko ci bywa w głębi duszy.
— Każdy ma swoje zgryzoty. Pracę mam też bardzo wyczerpującą i ciężką.
— A to czemu? Powinni ci dać jaką wygodną synekurę...
— Nigdym się za synekurami nie uganiał. Mało kto z urzędników tyle pracuje, jak ja. Mozolnie i uczciwie zdobyłem stanowisko — nie potrzebowałem nigdy protekcyi.
— Wierzę — masz przecie zasługi...
Krew uderzyła do skroni Wacława.
— Więc i babunia mnie potępia?
— A któż cię nie potępi? Możeby matka znalazła w sercu pobłażanie, gdybyś jej nie zabił. Oprócz niej, nikt słowa na twoją obronę znaleść nie może, chyba tobie podobny. Wyrzekłeś się swego Boga, swego kraju, swej mowy i obyczaju, dla rozpustnicy.
— Babuniu, to moja żona!
— Była przedtem twoją kochanką, nie dro-